wtorek, 13 sierpnia 2013

Rozdział pierwszy


Spięła konia i pogalopowała do domu. Jej nastrój, przed chwilą dobry, przepełniony poczuciem wolności, ulotnił się, prysł niczym bańka mydlana. Znowu zacznie się codzienna monotonia, przesycona smutkiem, gęstym i namacalnym, niczym mgły krążące nad torfowiskami. Po drodze minęła jezioro. Miała wrażenie, że ten rozległy zbiornik wodny w głębokim kolorze szmaragdu to oko, które obserwuje każdy ruch mieszkańców Słowiczego Wrzosowiska. Odwróciła wzrok, nie chcąc tam patrzeć i stuknęła konia pietami, żeby przyspieszył. Wreszcie dotarła do celu. Przy stajniach czekał już na nią służący. Nie pamiętała jego imienia, twarz też wydawała się jej obca. Służba zmieniała się tak często, że Lily nie była w stanie zapamiętać tych wszystkich imion, a ich twarze zmieniały się w rząd szarych masek, wirujących w ciągłym tańcu, Mężczyzna zabrał konia i oddalił się, nie zaszczycając jej ani jednym spojrzeniem. Spuściła głowę i zmięła w delikatnych dłoniach białą tkaninę sukni. Kolor materiału zlewał się z jej palcami, szczupłymi i kruchymi jak porcelana. Ogarnęła ją melancholia i przygnębienie, przenikające aż do szpiku kości, biorące w posiadanie każdą komórkę, każdy nerw jej ciała. Wiedziała, jak mówi o niej rodzina, znajomi, a nawet służba. Dziwaczka...Odludek... Nie wzbudzało to jej zdziwienia, przeciwnie, sama doprowadzała do takiego stanu. Całymi dniami przesiadywała w swoim pokoju lub w jakimś zakątku urocznego ogrodu i zagłębiała się w lekturę. Porankami za to wymykała się na długie konne przejażdżki, z których wracała, zanim dwór obudził się na dobre. Spotkania towarzyskie, uroczyste podwieczorki i bale były dla Lilianne istną udręką. Rozmowy o płochych przyjemnościach doczesności męczyły ją i nużyły, uważała je za niskie i niewarte jej zainteresowania. Wolała rozmowy o nauce i polityce, jednak te tematy, które jej umysł budził do żarliwych rozmyślań, były jej wzbraniane. Jedyny tematy, który poruszał jej duszę równie mocno, a nie był dla niej niedostępny, to szeroko pojęta sztuka i literatura. Swoją wiedzą na ten temat przewyższała większość osób, ale na cóż jej to było? Jej ojciec uważał, że dobrze wychowana młoda dama powinna milczeć w towarzystwie, a matka nie śmiała się mu sprzeciwić. Najgorsze w tym wszystkim było to, że dzisiaj jej dusza znów będzie wystawiona na katusze płytkich rozmów o oficerach i dywagacji na temat koronek i szyfonów. Potrząsnęła głową z irytacją, strząsając z niej denerwujące myśli i zaczęła podążać w kierunku drzwi.
Wielkie wrota z ciężkiego drewna, ciemnego jak wszystko w tym domu, otworzył jej służący. Skinęła mu głową w podziękowaniu, jednak chmurny mężczyzna zdawał się jej nie zauważać. Lilianne westchnęła w duchu, próbując odsunąć od siebie narastające przygnębienie i skierowała się w stronę swojego pokoju.
 Długim, szerokim korytarzem przemykała bezszelestnie służba niczym duchy minionych dni. Uginali się pod ciężarem przedmiotów, które dźwigali niczym niewolnicze mrówki, oraz pod pełnymi wyższości spojrzeniami jej szlachetnych przodków. Lily od zawsze bała się tych obrazów, ponurych i zimnych, tak podobnych do jej ojca i teraz też do matki, która również trafiła w okowy lodu. Jedynie malowidło przedstawiające jej ciotkę Aveline, pełen był jakiejś wewnętrznej światłości i nadziei, której nie zdołała zagasić upiorna atmosfera Słowiczego Wrzosowiska, po którym, jak powiadano, wciąż snuły się cienie mieszkańców sprzed wieków. Aby dostać się do swojego pokoju była zmuszona przejść przez ten właśnie korytarz, przygnieciona pełnymi pogardy spojrzeniami swoich dziadów i pradziadów. Skuliła się w sobie, czując w sercu przejmujący chłód. Otuliła się mocniej szalem barwy krwawych maków i przyspieszyła kroku. Parę metrów przed drzwiami swojego pokoju po prostu biegła, nie zwracając uwagi na pełne przygany spojrzenia służących; za nadto była do nich przyzwyczajona. Otworzyła drzwi, będące bramą, granicą, między światem zewnętrznym, pełnym cierpienia i pogardy, a edenem jej pokoju, miejscem, które w jej umyśle równało się z mitologicznymi polami elizejskimi. Weszła do środka i zatrzasnęła za sobą drzwi, odcinając się od chłodu korytarzy. Od razu otulił ją słodki zapach róż i fiołków, wypełniających wazon z delikatnej niczym podmuch wiatru chińskiej porcelany. Przez okno, przesłonięte jedynie lekką jak pajęcza sieć firanką, wpadały złociste promienie porannego słońca. Tak, jej pokój był jedynym miejscem, którego nie dosięgał lodowaty chłód dworu. Dziewczyna usiadła przy toaletce na stołku z nóżkami wygiętymi na kształt lwich łap i przejrzała się w lustrze. Jej twarz była lekko zaróżowiona od pieszczot wiatru, a oczy błyszczały wspomnieniem wolności. Rozpuściła swoje włosy, aksamitne i czarne niczym żałobne gagaty, jednak z leciutkim złotym połyskiem, jakby od pocałunków słońca i zaczęła je szczotkować, powolnymi, wyuczonymi ruchami. Strumień czarnego jedwabiu spłynął na jej plecy, a ona zawołała swoją pokojówkę. Po chwili przyszła; była młoda i wesoła, trudy życia jeszcze nie wypaliły piętna na jej rumianym, zdrowym, ale jednocześnie bardzo prostym, obliczu. Dziewczyna pomogła ubrać się Lilianne w suknię z eleganckiego jasnoróżowego muślinu, ozdobioną amarantową szarfą i ułożyła jej krucze włosy w drobne loczki, które następnie upięła. Na koniec Lily założyła na szyję złoty medalion; znalazła go kiedyś w ogrodzie, niedaleko wartkiego strumienia. Był wtedy brudny i niepozorny, ale gdy otarła go rąbkiem sukienki, ukazał się w całej okazałości. Pod warstwą ziemi widniała jednolicie złota powierzchnia naznaczona falistym floralnym ornamentem, na środku którego znajdował się mieniący tęczowo opal. Wisiorek kiedyś musiał się otwierać, bowiem na jego brzegach widać było drobniutkie zawiasy, jednak teraz ani drgnął. Dziewczyna lubiła się zastanawiać, do kogo mógł wcześniej należeć. Wiedziała, że prawdopodobnie po wsze czasy jej umysł będą drążyły strzępy niepewności i tajemnic związanych z poprzednią właścicielką, a jej nigdy nie będzie dane ich poznać.
Z leciutkim, niemal niedostrzegalnym westchnieniem wypuściła medalion ze swych delikatnych palców pozwalając, aby zawisł na jej smukłej szyi niczym niemy wyrzut. Gestem odprawiła służącą, która dygnęła niezdarnie, po czym Lilianne wstała, prostując niewidoczne załamania na różanej fali materiału. Wciągnęła w płuca orzeźwiającą bryzę, pachnącą świeżością i lekkością poranka oraz wiosennymi kwiatami; takie powietrze było tylko w jej pokoju. We wszystkich innych zakamarkach Słowiczego Wrzosowiska było ono gęste i ciężkie, owijające swoje macki dookoła ciała niczym pogrzebowy całun.
Jeszcze tylko przejrzała się raz w lustrze; wyglądała jak krucha porcelanowa laleczka, odziana w zwiewną francuską sukienkę, z lśniącymi czernią włosami ułożonymi w loczki, gotowa, aby postawić ją na honorowym miejscu i z dumą pokazywać gościom. Brakowało tylko rumieńców na jej bladych policzkach; te, które namalował wiatr, zdążyła już zetrzeć ponura obecność dworu, który więził ją niczym złota klatka i wysysał całą radość i siły. Odwróciła się od lustra, nie chcąc patrzeć w swoje oczy, przypominające dwa paciorki, wycięte z zielonych jadeitów, w których jawiło się zniechęcenie i obojętność. Nie mogła już dłużej zwlekać, musiała udać się na śniadanie, posiłek, który niezależnie od okoliczności, ona i rodzice zawsze zjadali razem.
Ostatni raz omiotła wzrokiem swój zaciszny zakątek i wyszła na korytarz, pozwalając, by zawodzący potępieńczo przeciąg zatrzasnął za nią drzwi. Ruszyła korytarzem, zastanawiając się, co przyniesie los. Jej ojciec od pewnego czasu był jeszcze zimniejszy i bardziej nieprzystępny, a jego obycie, ostre i szorstkie, odpychało wszystkich i trzymało na dystans nawet jego nielicznych przyjaciół. Lilianne zastanawiała się, co mogło być przyczyną owego stanu, jaka była jego determinanta i czy to nie ona nią była. Wzdrygnęła się na wspomnienie jego oczu, zimnych i czarnych, niczym błyszczące onyksy, patrzące się z pogardą na swoje jedyne dziecko. W każdym jego spojrzeniu widziała przyganę i wrogość, niezależnie od tego, co robiła. Gdy była młodsza, starała się przypodobać ojcu, sprawić, żeby chociaż raz na jego jakby wyciętej z kamienia twarzy pojawił się uśmiech. Jednak bezskutecznie, jego serce cały czas pozostawało niewzruszone, a gorycz, wypełniająca kielich duszy Lily, bezustannie powiększała swoją objętość, kropla po kropli. Dziewczyna wiedziała, że któregoś dnia nie starczy już na nią miejsca...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz