środa, 14 sierpnia 2013

Rozdział drugi



W zamyśleniu omal nie minęła masywnych drzwi prowadzących do wielkiej jadalni, stanowczo za dużej dla trzech osób. Nacisnęła mosiężną klamkę w kształcie wyprężonego lwa gotującego się do skoku. Wrota otworzyły się, nie wydając nawet najdelikatniejszego dźwięku. Lilianne cicho wsunęła się do pomieszczenia; jej matka siedziała już przy stole, niezdrowo blada i zmęczona. Pod oczyma, brązowymi niczym mahoń, widniały głębokie cienie, świadczące o gnębiących ją zmartwieniach i udrękach. Lily współczuła swej matce, która przywodziła na myśl ptaka zamkniętego w złotej klatce; pięknego, dzikiego ptaka, który uwięziony z każdym dniem tracił chęć do życia i śpiewu.
Dziewczyna zmusiła się do bladego uśmiechu i lekkiego dygnięcia, jakie przystoi młodej, dobrze wychowanej damie.
- Witaj matko, jak się miewasz? - Wyuczona formułka wypłynęła spomiędzy jej warg.
Pani Nightjar wygięła usta w parodii radosnego grymasu.
- Dobrze, dziękuję. Mam nadzieję, że pamiętasz o dzisiejszym przyjęciu? Twój ojciec wyraźnie sobie zażyczył, abyś w nim uczestniczyła.
Dziewczyna niechętnie skinęła głową; bale i oficjalne uroczystości były dla niej torturą, tym okrutniejszą, iż powtarzającą się cyklicznie i regularnie.
Zajęła swoje zwyczajowe miejsce przy stole z ciemnego, drogiego drewna i w zamyśleniu zapatrzyła się w okno, które miała wprost przed sobą. Po jasnobłękitnym nieboskłonie przemykały dmuchawce chmur o najróżniejszych kształtach; łagodny wiatr gładził gałęzie drzew i pomagał podniebnym śpiewakom wzbić się do lotu. Lily przez chwilę chciała wyrwać się z domu i wybiec do ogrodu, zaznać tej samej wolności, co ptaki i motyle, wyglądające jak drogocenne klejnoty, barwne, lecz lekkie niczym westchnienie.
Po chwili dołączył do nich pan Nightjar, roztaczający wokół siebie aurę smutku i przygnębienia.
Posiłek upływał w przejmującej ciszy, przerywanej jedynie brzękiem filiżanek o złoconych brzegach odstawianych na sferyczną powierzchnię spodków i podzwanianie srebrnych sztućców o porcelanowe talerze. W końcu gęsta materia milczenia została rozdarta przez ojca dziewczyny.
- Lilianne, dzisiaj podczas kolacji poznasz swojego narzeczonego. Zachowaj się tak, abyś nie przyniosła wstydu swojej rodzinie.
Tylko tyle. Jedno zdanie. To jedno zdanie sprawiło, że świat zawirował przed oczyma dziewczyny, a jej palce konwulsyjnie zacisnęły się na gładkiej powierzchni blatu, niczym na zbawiennej linie, rzuconej tonącemu nieszczęśnikowi. Otworzyła usta, aby rzec coś, dać wyraz swemu oburzeniu, wytoczyć działa słownej rewolty przeciw matrymonialnemu terrorowi. Jednak nadaremno; wszystkie myśli, jeszcze przed chwilą klarowne i jasne, teraz uleciały, niczym spłoszone stadko dzikich gęsi. Była tylko w stanie spazmatycznie łapać powietrze, którym dławiła się, niczym topielec wodą. W końcu zerwała się na równe nogi niczym spłoszona sarna, przewracając przy tym krzesło, które upadło na marmurową podłogę z głuchym odgłosem. Odwróciła się na pięcie i wypadła przez drzwi, nieomal tratując jakiegoś służącego. Pędziła przed siebie, nie zwracając uwagi na nic, oślepiona własnymi łzami, ciężkimi i lodowatymi niczym kryształy, które żłobiły ścieżki na jej jasnym obliczu. Nie wiedziała, dokąd zmierza, w tej chwili to się nie liczyło. Jedynie jakaś część jej umęczonego umysłu, która zachowała przytomność, zdawała sobie sprawę, że nie jest już w domu, rychło jednak uświadomił jej to porywisty wiatr, chłoszczący jej delikatne ciało. Kolce róż, niczym okrutne palce, bezlitośnie chwytały ją za suknię i ręce, jakby chcąc ją zatrzymać. Gałązki krzewów smagały ją po twarzy niczym bicze, zostawiając karmazynowe ślady. W końcu jedno z drzew, niemych strażników ogrodu, swym korzeniem, zdradziecko wystającym z łona ziemi, przerwał jej szaleńczą pogoń za utraconym światem. Lilianne straciła równowagę i upadła na kobierzec z pachnącej macierzanki i stokrotek, szlochając bezsilnie nad swoim losem. Na twarzy, oprócz łez, czuła efemeryczne, współczujące krople deszczu; widać niebiosa chociaż w ten sposób chciały przynieść jej pociechę. Leżała wśród odurzających swym zapachem jaśminów, z twarzą stężałą  w wyrazie bólu, niczym nieruchoma pośmiertna maska, wykuta z nieczułego marmuru. Z otchłani jej oczu łzy płynęły nieprzerwanym strumieniem, jakby z niewyczerpanego słonego źródła zasilającego bezkresne morze. Jej myśli, wijące się i trzepotliwe niczym srebrzyste rybki z jasnej wstęgi ogrodowego potoku, w żaden sposób nie dawały się pochwycić. Czuła się przygnieciona bezmiarem odpowiedzialności i cierpienia który został złożony na jej wątłe barki. Była jak mityczny Atlas, który musiał na swych ramionach dźwigać ciężar, przerastający jego możliwości. Nie wiedziała co począć, gubiła się w wątpliwościach, tak jak nieszczęśnicy błądzący wśród zdradliwych wiraży labiryntu Minotaura. Jednakże ona nie miała nici, darowanej z łaski serca, która mogłaby być złocistą wskazówką  jaśniejącą w mrokach nieszczęśliwości, błogosławieństwem dla potępionej, krwawiącej łzami duszy. W końcu podniosła się z kwiatowego łoża,  drżąca i słaba jak nowonarodzone źrebię, słaniające się na niepewnych nogach i szukające jakiegokolwiek oparcia. Kurczowo zacisnęła delikatne palce na medalionie, jedynym świadku i towarzyszu jej gehenny. Dotyk zimnego metalu wpłynął kojąco na jej jestestwo, niczym leczniczy balsam. Oparła się plecami o smukły jesion, wyczuwając przez cienki materiał sukni szorstką fakturę kory i wciągnęła w płuca pachnące deszczem i liśćmi powietrze, chcąc się uspokoić. Wreszcie podniosła głowę i potoczyła błędnym wejrzeniem dookoła siebie. Nigdy nie była w tym zakątku ogrodu; to miejsce swą dziewiczą dzikością przywodziło na myśl nieskalany ludzką stopą las. Pnie starych drzew porośnięte były kożuchem szmaragdowego mchu, na ziemi leżały trupy martwych drzew, a na roślinnym kobiercu jawiły się młode roślinki, walczące w wyścigu o złociste promienie życiodajnego słońca. Lily ostrożnie postawiła stopę, zapadając się w dywan z rdzawego niczym miedź mchu. Stawiając ostrożne, bojaźliwe kroki, zagłębiała się coraz bardziej w las, odkrywający przed nią swe skarby; kwiaty delikatne i powiewne niczym koronki, połyskujące wszystkimi barwami tęczowego łuku ważki i motyle, szare kamienie o przedziwnych kształtach, wyglądające niczym zaczarowane gnomy. Dziewczyna z fascynacją badała nowe terytoria, spychając na chwilę swą udrękę do oddalonych zakamarków jej umysłu. Z każdym stąpnięciem oddalała się od rozterek i dusznej atmosfery dworu, pozwalając, aby jej duch wchłonął nieco wolności i surowości natury.
Po pewnym czasie Lilianne dotarła do niewielkiego jeziorka, skrytego za woalem trzcin i tataraków, leżącego na przeciw zachwycającego swą zielonością, oddalonego nieco pagórka, zdobnego w obszarpane ukąszeniami wiatru szare skały. Dziewczyna przyklękła przy wodnym akwenie i zanurzyła w szafirowej tafli swe dłonie, pozwalając by orzeźwiająca ciecz ochłodziła jej rozpalone gniewem ciało. Opryskała lekkimi kropelkami swoje oblicze i podniosła wzrok. Zamrugała oczyma, pełna zdumienia; nie była tutaj sama...
Lilianne poczuła się wstrząśnięta, a jej źrenice rozszerzyły się w niemym wyrazie zdumienia. Na pagórku stała jakąś postać, odziana w czarny płaszcz, łopoczący pod wpływem gwałtownych oddechów północnego wiatru. Mężczyzna trzymał za uzdę wielkiego, karego jak bezksiężycowa noc rumaka, naznaczonego na czole białą, nieregularną plamą, przywodzącą na myśl śnieżną gwiazdę. Nie mogła dostrzec twarzy przybysza skrytej pod zasłoną z czarnych jak skrzydło kruka włosów, wiedziała jednak, że  przygląda się jej natarczywie. Czuła na skórze jego palący niczym szkarłatny ogień wzrok, prześlizgujący się po jej postaci, badający ją na odległość, powodujący dreszcze, które stopniowo ogarniały całe jej ciało. Nagle figlarny zefir odmienił szlak swej podróży i obdarł oblicze nieznajomego z parawanu tajemnicy. Oczom Lily ukazała się szczupła i drapieżna twarz młodego mężczyzny, fascynująca i niezwykła, o bursztynowych oczach, hipnotyzujących  i magnetycznych. Ich spojrzenia spotkały się na krótką jak uderzenie skrzydeł ćmy chwilę.  Poczuła się niczym woskowa świeca, topniejąca pod przemożnym wpływem pożaru płomienia. Ogarnęła ją fala gorąca, niczym uderzenie żaru w letnie popołudnie, tak samo obezwładniająca o przyprawiająca o zawroty głowy. Jednak to było inne, pozbawiające tchu i tak różne od wszystkiego, co Lily dotychczas odczuwała. Odetchnęła głęboko, chcąc uspokoić bijące w szalonym, obłąkanym rytmie serce i aby zetrzeć z policzków kwiaty rumieńców. Już otwierała usta, aby zawołać do niego, gdy wskoczył na swego wierzchowca i pogalopował niczym huraganowy wiatr, znikając między kurtyną drzew i krzewów. Dziewczyna zerwała się na równe nogi jak gibka łania i skoczyła między drzewa; po tajemniczym jeźdźcu nie było nawet najmniejszego śladu, zniknął w głuszy niby błędny ognik, zwodzący podróżnych na manowce. Jedynie kołyszący się jak zegarowe wahadło bluszcz mógł poświadczyć, iż to nie było złudzenie. Lilianne wpatrywała się jeszcze w las przez kilka mgnień chwili, jakby mając nadzieję, iż tajemniczy mężczyzna odmieni swój kierunek i będzie jej dane ujrzeć go raz jeszcze. W końcu odwróciła się lekko, a jej sukienka zafalowała wokół nóg niczym płatki jedwabnej róży. W umyśle dziewczyny kłębiły się setki myśli, niczym roje bursztynowych pszczół, podnieconych bliskością  kwiatu pełnego klejnotów nektaru, jednak będącego poza ich zasięgiem. Dziewczyna złapała się za głowę, starając się opanować nachalne imaginacje i wątpliwości dotyczące zarówno odzianej w czerń postaci jaki i wstrętnego jej narzeczonego, owocu okrutnego pomysłu jej ojca, mającego zniweczyć namiastkę wolności, która była jedynym sensem jej życia.
Skierowała swe niepewne kroki w stronę dworu, miejsca kojarzącego się jej tylko z monolitem codziennej monotonii, obezwładniającej i dezintegrującej życiową siłę.
Ruszyła lekko, niemalże tanecznie, zwinnie przeskakując nad połyskującymi szarością bryłami kamieni, omijając pnie drzew, przygniecione ciężarem starości i zwiewnie przecinając połyskliwe wstęgi strumieni. Mimo nieustającej rozpaczy, która niepodzielnie władała jej zbolałą duszą, czuła się, jakby w ciemnej jaskini jej egzystencji pojawił się punkt światła, zbyt chybotliwy i oddalony, żeby jednoznacznie określić jego genezę, jednak na tyle wyraźny, aby dawać poczucie nadziei, odwodzące ją od ostatecznego upadku i zabierające nieco ciężaru z jej młodego, lecz doświadczonego życiem serca. Czuła, iż jej dusza i ciało jest rozpalone żądzą poznania owego człowieka w czerni, podobnego wiecznie noszącym żałobę krukom, tak samo nieznanego i tajemniczego. Lilianne przysięgła sobie, iż odkryje tożsamość owego młodzieńca; dzięki temu miała w swym życiu jakiś drobny cel, podtrzymujący ją na duchu, niepozwalający na pogrążenie się w szarej niczym kruchy grafit mgle smutku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz