Był wczesny, rześki ranek. Złocista kula słońca dopiero
pojawiała się na niebie, a niepozorne dzikie ptaki, śpiewacy błękitnej
otchłani, budziły się ze nocnego uśpienia. Po szerokim polu, morzu złocistej
pszenicy, na siwym koniu galopowała drobna dziewczyna, spowita w białą, mgielną
materię i słoneczne światło. Łagodne pocałunki zefirka rozwiewały jej
kruczoczarne sploty i pieściły porcelanową cerę. Dziewczyna odgarnęła z czoła
ciężki lok, połyskujący niczym onyks, i rozejrzała się niespokojnie dookoła siebie.
Powinna już wracać. Niedługo rodzice się obudzą, a to oznacza kłopoty. Ani jej
ojciec, ani matka nie akceptowali jej zainteresowań. Lilianne miała wrażenie,
że ojciec wręcz zmuszał się, aby ją tolerować. Zawsze był chłodny,
zdystansowany, jakby cały stworzony z lodu lub kryształu, zimny i okrutny. Jej
matka, niegdyś radosna i wesoła niczym jaskółka, teraz z każdym dniem robiła
się smutniejsza, a całą swoją gorycz wylewała na jedyną córkę. Córka... Lilianne
nienawidziła tego słowa. Nie była na swoim miejscu, nie była tą, której oczekiwano.
Jej ojciec pragnął syna, dziedzica, który po jego śmierci przejmie majątek i przekaże
dalej jego nazwisko. Ona tylko zawadzała, a ojciec wciąż dawał jej to znać. Była nikim.
Spojrzała się w dal, w złote przestworza pola i zacisnęła wargi, delikatne i karminowe, niczym płatki róż. Po jej policzku popłynęła łza, jedna jedyna, lśniąca w igłach słońca niczym najcenniejszy diament. Na więcej nie mogła sobie pozwolić. Nie ona.
Spojrzała się w dal, w złote przestworza pola i zacisnęła wargi, delikatne i karminowe, niczym płatki róż. Po jej policzku popłynęła łza, jedna jedyna, lśniąca w igłach słońca niczym najcenniejszy diament. Na więcej nie mogła sobie pozwolić. Nie ona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz