Gdy tylko
przemierzyła szmaragdowe połacie ogrody, inkrustowane klejnotami kwiatów i
tchnące marmurowym oddechem jaskinie korytarzy, weszła do swego pokoju, niczym
do zbawiennej świątyni, aby móc w ciszy nasycić ciało i duszę aurą spokoju i
zbawczej
samotności. Jednak nie zostało jej dane to błogosławieństwo; od progu w swe ręce, chłodne i zwinne niczym macki ośmiornicy, pochwyciły ją służące, aby odmienić jej powierzchowność na podobieństwo zwiewnego anioła. Spojrzenie jej oczu opadło na stojący na kominku zegar, zdobny w finezyjne kwiatowe ornamenty, i ze zdziwieniem skonstatowała, iż do rozpoczęcia przyjęcia pozostały zaledwie dwie godziny. Lilianne była zmuszona poddać się zabiegom, tak dalekim od jej zainteresowań, których płytkość i pustota napawały ją wstrętem.
Zaciskając zęby pozwoliła, by służki zdjęły z niej ubranie i odziały w suknię oślepiającą lodową bielą, spowijającą jej smukłą figurę w mglistą śnieżycę ulotnego jedwabiu. Później rozczesały
jej połyskujące złocistą czernią włosy, upięły w jakąś wymyślną fryzurę, tak niepraktyczną, jak piękną i zwieńczyły ją delikatnym diademem, lśniącym niczym tysiące lodowych kwiatów wymalowanych na lustrzanej tafli szyby w mroźny lutowy poranek. Na koniec chciały zdjąć z jej szyi bliski jej sercu medalion, aby założyć uwodzące zimnem perły, jednak na to nie pozwoliła. Gdy szczebioczące niczym wróble dziewczęta wreszcie zakończyły swe zabiegi, Lily napotkała swym spojrzeniem połyskliwą powierzchnię lustra. Zobaczyła w niej dziewczynę o alabastrowo białej twarzy, otoczoną hebanem włosów, naznaczanych złotem popołudniowego słońca, ubraną w suknię jakby ze śniegu i przyozdobioną lodowym diademem. Z trudem rozpoznała siebie w tej postaci, powierzchownością tak przypominającą królową zimy. Odwróciła się od zwierciadła, nie chcąc patrzeć w te przepełnione smutkiem i wyrzutem oczy i podeszła do drzwi, gotowa aby stawić czoła udrękom, które przygotowali na ten wieczór jej rodzice.
samotności. Jednak nie zostało jej dane to błogosławieństwo; od progu w swe ręce, chłodne i zwinne niczym macki ośmiornicy, pochwyciły ją służące, aby odmienić jej powierzchowność na podobieństwo zwiewnego anioła. Spojrzenie jej oczu opadło na stojący na kominku zegar, zdobny w finezyjne kwiatowe ornamenty, i ze zdziwieniem skonstatowała, iż do rozpoczęcia przyjęcia pozostały zaledwie dwie godziny. Lilianne była zmuszona poddać się zabiegom, tak dalekim od jej zainteresowań, których płytkość i pustota napawały ją wstrętem.
Zaciskając zęby pozwoliła, by służki zdjęły z niej ubranie i odziały w suknię oślepiającą lodową bielą, spowijającą jej smukłą figurę w mglistą śnieżycę ulotnego jedwabiu. Później rozczesały
jej połyskujące złocistą czernią włosy, upięły w jakąś wymyślną fryzurę, tak niepraktyczną, jak piękną i zwieńczyły ją delikatnym diademem, lśniącym niczym tysiące lodowych kwiatów wymalowanych na lustrzanej tafli szyby w mroźny lutowy poranek. Na koniec chciały zdjąć z jej szyi bliski jej sercu medalion, aby założyć uwodzące zimnem perły, jednak na to nie pozwoliła. Gdy szczebioczące niczym wróble dziewczęta wreszcie zakończyły swe zabiegi, Lily napotkała swym spojrzeniem połyskliwą powierzchnię lustra. Zobaczyła w niej dziewczynę o alabastrowo białej twarzy, otoczoną hebanem włosów, naznaczanych złotem popołudniowego słońca, ubraną w suknię jakby ze śniegu i przyozdobioną lodowym diademem. Z trudem rozpoznała siebie w tej postaci, powierzchownością tak przypominającą królową zimy. Odwróciła się od zwierciadła, nie chcąc patrzeć w te przepełnione smutkiem i wyrzutem oczy i podeszła do drzwi, gotowa aby stawić czoła udrękom, które przygotowali na ten wieczór jej rodzice.
Przeszła przez
korytarze, teraz owiane ułudą jasności i ciepła i zatrzymała się przed drzwiami
do sali balowej. Czuła, jak serce trzepocze jej w piersi, pragnąc wyrwać się na
wolność, z dala od przyjęcia, pełnego ulotnego blichtru i fałszywej obietnicy
doczesnego szczęścia. Odetchnęła głęboko, aby oczyścić duszę z niespokojnych
pragnień i rozterek i móc dobrze odegrać swoją rolę. Służące pomogły przywdziać
jej kostium, ona sama skryła swą prawdziwą twarz za maską zimnej pogardy i
obojętnej uprzejmości, którą tak cenił jej ojciec. Musiała jeszcze tylko,
niczym muzyk celujący w swej sztuce, nastroić swe serce na nutę, którą grała
reszta orkiestry, aby żaden dźwięk, dla reszty świata pełen fałszu, lecz dla
niej prawdziwy i szczery, nie zdradził melodii, która w niej grała.
Weszła do sali, rozświetlonej kryształowym odblaskiem żyrandoli, przystrojonej kaskadami wiosennych kwiatów. Całość napawała Liliane niezgłębioną melancholią i tęsknotą za czymś
odległym i niezmierzonym, jednak odrzuciła szybko te myśli; już bez nich obowiązek uczestniczenia w przyjęciu był dla niej wystarczającą udręką.
Po chwili podszedł do niej ojciec wraz z matką. Ubrany był cały w czerń, a matka w suknię koloru głębokiej morskiej wody o wschodzie słońca. Na jej smukłej szyi połyskiwało kilka sznurów drobnych pereł a na włosach zimnym blaskiem lśnił stroik. Wyglądałaby niczym boginka żyjąca w oceanicznych odmętach, gdyby nie woskowoblada twarz, przykryta woalem smutku i zrezygnowania. Na widok córki zdobyła się jednak na lekki uśmiech.
- Spóźniłaś się, Lilianne - odezwał się pan Nightjar, nie zmieniając obojętnego wyrazu twarzy ani o jotę.
- Wybacz, ojcze. - Schyliła głowę w geście przeprosin.
- Mam nadzieję, że pamiętasz, w jakim celu tu jesteś? - Głos ojca brzmiał w jej uszach niczym pogrzebowy dzwon, tak samo głucho i bezlitośnie.
- Tak, ojcze.
- To dobrze. Mam nadzieję, że swym zachowaniem nie przyniesiesz wstydu rodzinie. - Pan Nightjar odsunął się nieco, ukazując postać, dotychczas skrytą w jego cieniu - Oto twój narzeczony.
Weszła do sali, rozświetlonej kryształowym odblaskiem żyrandoli, przystrojonej kaskadami wiosennych kwiatów. Całość napawała Liliane niezgłębioną melancholią i tęsknotą za czymś
odległym i niezmierzonym, jednak odrzuciła szybko te myśli; już bez nich obowiązek uczestniczenia w przyjęciu był dla niej wystarczającą udręką.
Po chwili podszedł do niej ojciec wraz z matką. Ubrany był cały w czerń, a matka w suknię koloru głębokiej morskiej wody o wschodzie słońca. Na jej smukłej szyi połyskiwało kilka sznurów drobnych pereł a na włosach zimnym blaskiem lśnił stroik. Wyglądałaby niczym boginka żyjąca w oceanicznych odmętach, gdyby nie woskowoblada twarz, przykryta woalem smutku i zrezygnowania. Na widok córki zdobyła się jednak na lekki uśmiech.
- Spóźniłaś się, Lilianne - odezwał się pan Nightjar, nie zmieniając obojętnego wyrazu twarzy ani o jotę.
- Wybacz, ojcze. - Schyliła głowę w geście przeprosin.
- Mam nadzieję, że pamiętasz, w jakim celu tu jesteś? - Głos ojca brzmiał w jej uszach niczym pogrzebowy dzwon, tak samo głucho i bezlitośnie.
- Tak, ojcze.
- To dobrze. Mam nadzieję, że swym zachowaniem nie przyniesiesz wstydu rodzinie. - Pan Nightjar odsunął się nieco, ukazując postać, dotychczas skrytą w jego cieniu - Oto twój narzeczony.
Na ten widok serce zatrzepotało jej w piersi, niczym motyl
złapany w dłonie ciekawskiego dziecka. Oto przed nią stał mężczyzna, którego
ujrzała w dzisiaj w chwili najgłębszej rozpaczy, ten sam, którego obraz wyrył
się w jej duszy.
Lecz po chwili maska ułudy opadła z jej oczu; fizjonomia owego człowieka w istocie przywodziła na myśl tajemniczego nieznajomego, lecz nie mogła się w żadnym razie z nią równać. Jego oczy nie przypominały wąskich ślepi kota, tak jak te, które piastowały miejsce w jej pamięci, niepokojących, jarzących się złotem i zielenią szmaragdów. Przeciwnie, były w kolorze wyblakłych, przegniłych liści.
Twarz mężczyzny z ogrodu, posiadająca ostre kości policzkowe, miała w sobie coś z wilczej dzikości i drapieżności, tak samo jak jego sylwetka o szerokich ramionach. Cała jego postać wzbudzała zaniepokojenia, ale jednocześnie nieodparcie pociągała.
Nie można było powiedzieć tego samego o człowieku stojącym przed nią, który może i nieco przypominał czarnowłosego obcego, lecz nie miał w sobie nic, co by poruszało strunę emocji w lirze duszy.
Bezgłośny jęk zawodu wyrwał się spomiędzy jej delikatnych, karmazynowych warg. To nie był ten, którego miała nadzieję ujrzeć. Teraz podobieństwo między nimi nie pomagało, tylko podsycało jej złość i nadawało jej stygmat nieznośnej goryczy. Lilianne całą swoją wolą zmusiła usta do nieszczerego, acz wymaganego w tej sytuacji uśmiechu. Z nadludzkim wysiłkiem dygnęła z gracją i podała dłoń do pocałunku. Jednak wszystko we wnętrzu dziewczyny krzyczało z rozpaczy i zawiedzionej, bezrozumnej nadziei.
Mężczyzna wypuścił jej delikatną, białą dłoń i skłonił się ze sztuczną uprzejmością.
- Panno Nightjar, jestem niezwykle szczęśliwy, że mogę panią poznać. Wiele o pani słyszałem - powiedział z przesadnym entuzjazmem. Lilianne lekko skrzywiła usta. Z łatwością mogła domyślić się, co takiego mógł o niej słyszeć. - Jestem Bernard Foxwood. Czy podaruje mi pani ten taniec? - zapytał, gdy rozległy się pierwsze dźwięki perlistej muzyki.
- Oczywiście, z przyjemnością. - Lilianne czuła, że falsyfikat uśmiechu zaczyna powoli przyrastać do jej twarzy.
Taniec z Foxwoodem zdecydowanie nie należała do przyjemności. Mężczyzna wciąż deptał stopy dziewczyny, a jego ruchy były całkowicie pozbawione gracji. Dodatkowo przez cały czas prowadził monologi na tematy w żaden sposób nie zajmujące myśli dziewczyny i spowijający ją gęstą watą nudy. Lilianne z niewymowną ulgą przyjęła koniec utworu i prędko wymówiła się zmęczeniem. Z ulgą usiadła na krześle, mając nadzieję na chwilę spokoju. W jej głowie szalała burza emocji i bitwa myśli, której w nie mogła okiełznać. Była targana falami rozgoryczenia i wzburzenia, niczym samotny stateczek na nieskończonym przestworze niezgłębionego oceanu. Huragany złości szalały w jej wnętrzu, czyniąc spustoszenie, powodowane bierną bezsilnością i brakiem możliwości uczynienia czegokolwiek w celu zapobieżenia dramatycznym następstwom decyzji jej rodziców. Nagle poczuła czyjąś dłoń na swym ramieniu. Lekko odwróciła głowę w stronę persony, która zakłóciła chwilę jej spokoju. Tuż za nią stała drobna kobieta, figurą i aparycją przypominająca zwiewnego elfa
tańczącego nad brzegami skandynawskich fiordów, przystrojonego majowym kwieciem i wyzłoconego promieniami poranka. Włosy, niby złota przędza, otaczały świetlistą aureolą jej alabastrową twarz, inkrustowaną jadeitem oczu i rubinem warg. Ta ulotna postać,
spowita w szafirowy błękit, była jej ciotką, siostrą jej ojca, choć na pierwszy rzut oka wydawało się to absurdalne. W jej obliczu nie było ani śladu wrogiej obojętności i lodowej niechęci, jedynie świeżość i urok lata, dająca poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Lilianne posłała kobiecie ciepły uśmiech, wyrażający szczere zaufanie i radość.
- Ciociu, tak dawno Cię nie widziałam! - wykrzyknęła z euforyczną radością, wywołaną niespodziewanym spotkaniem.
Aveline przywołała uroczy, smutny uśmiech anioła, zmuszonego do
oglądania ludzkiego cierpienia.
- Wiesz, że nie jestem tu mile widziana. Tym razem mój brat zrobił wyjątek, specjalnie dla ciebie. Dzisiaj jest twój wielki dzień.
Dziewczyna westchnęła rozdzierająco, a z jej gardła wyrwał się rozpaczliwy okrzyk.
- Nie chcę tego! Dowiedziałam się dzisiaj rano, nikt nie spytał
mnie o zdanie. Ja go nawet nie znam! Nic o nim nie wiem! - Ukryła twarz w drobnych dłoniach, wyglądające niczym wyrzeźbione z białego marmuru. - To najgorszy dzień w moim życiu! - Po policzku dziewczyny spłynął mieniący się kryształ, znacząc ścieżkę jej cierpienia i rozpaczy.
Aveline współczująco uścisnęła bratanicę.
- Tak mi przykro. Nie wiem, jak mój brat może być tak nieczuły na łzy i rozpacz swojej córki; ale on zawsze był tak i nawet miłość twojej matki nie zdołała roztopić lodu jego serca.
Lilianne kiwnęła głową i gwałtownie wciągnęła oddech, chcąc uspokoić wzburzone fale emocji.
- Ciociu, wiesz coś o Foxwoodzie? Znasz go? Wiesz, jaki jest?
Kobieta skinęła głową.
- Wiem tylko tyle, ile ludzie mówią między sobą. Ponoć jest dobrze ułożonym człowiekiem, poważnym i opanowanym, nic więcej nie umiem ci powiedzieć.
- A jego rodzina? Co z nią?
- Rodzice nie żyją. Wiem, że ma brata, ale ten brat... Cóż, nikt nie chce o nim mówić. Jego osobę spowija woal milczenia i niepewności. Chodzą słuchy, że kilka lat temu zrobił coś, czego nie można wybaczyć. Krążą o nim naprawdę przerażające plotki, a jego imię wymawiane jest z lękiem.
- Ale dlaczego? Jakiego czynu mógł dopuścić się ten mężczyzna? - zapytała z ledwo skrywaną fascynacją. Tajemnice i sekrety zawsze rozpalały ciekawość w jej duszy.
Ciotka zniżyła głos.
- Ponoć chodzi o morderstwo. Ale nie zwyczajne morderstwo. Ludzie powiadają, że brały w tym udział siły nieczyste, które odcisnęły piętno na nim już w chwili jego narodzin. Jego matka nie przeżyła porodu, zabiło ją to dziecko. Już wtedy zaczęto mówić, że jest ono przeklęte, a diabeł depcze mu po piętach. W dzieciństwie towarzyszył mu złowróżbne znaki, a z każdym rokiem było coraz gorzej. Słyszałam, że nie można spojrzeć w jego twarz i nie poczuć lęku. Jego oczy przypominają oczy kota, lśniące w nocy, niczym złociste błędne ognie, a twarz wygląda jak oblicze demona ze świątynnego fresku.
Lilianne zaparło dech w piersiach. Opis, który przedstawiła jej ciotka, tak bardzo przypominał tajemniczego nieznajomego z ogrodu. W duszy dziewczyny odżyły wszystkie uczucia, dotąd uśpione irytacją i nudą. Teraz jednak doszło do nich przerażenie, gdy uświadomiła sobie, w jakim niebezpieczeństwie się znajdowała.
- Czy... - Głos zmarł jej w gardle, a całe jej ciało zamieniło się w lód - Czy on...
- Tak - Aveline skinęła głową - On też tutaj jest...
Lecz po chwili maska ułudy opadła z jej oczu; fizjonomia owego człowieka w istocie przywodziła na myśl tajemniczego nieznajomego, lecz nie mogła się w żadnym razie z nią równać. Jego oczy nie przypominały wąskich ślepi kota, tak jak te, które piastowały miejsce w jej pamięci, niepokojących, jarzących się złotem i zielenią szmaragdów. Przeciwnie, były w kolorze wyblakłych, przegniłych liści.
Twarz mężczyzny z ogrodu, posiadająca ostre kości policzkowe, miała w sobie coś z wilczej dzikości i drapieżności, tak samo jak jego sylwetka o szerokich ramionach. Cała jego postać wzbudzała zaniepokojenia, ale jednocześnie nieodparcie pociągała.
Nie można było powiedzieć tego samego o człowieku stojącym przed nią, który może i nieco przypominał czarnowłosego obcego, lecz nie miał w sobie nic, co by poruszało strunę emocji w lirze duszy.
Bezgłośny jęk zawodu wyrwał się spomiędzy jej delikatnych, karmazynowych warg. To nie był ten, którego miała nadzieję ujrzeć. Teraz podobieństwo między nimi nie pomagało, tylko podsycało jej złość i nadawało jej stygmat nieznośnej goryczy. Lilianne całą swoją wolą zmusiła usta do nieszczerego, acz wymaganego w tej sytuacji uśmiechu. Z nadludzkim wysiłkiem dygnęła z gracją i podała dłoń do pocałunku. Jednak wszystko we wnętrzu dziewczyny krzyczało z rozpaczy i zawiedzionej, bezrozumnej nadziei.
Mężczyzna wypuścił jej delikatną, białą dłoń i skłonił się ze sztuczną uprzejmością.
- Panno Nightjar, jestem niezwykle szczęśliwy, że mogę panią poznać. Wiele o pani słyszałem - powiedział z przesadnym entuzjazmem. Lilianne lekko skrzywiła usta. Z łatwością mogła domyślić się, co takiego mógł o niej słyszeć. - Jestem Bernard Foxwood. Czy podaruje mi pani ten taniec? - zapytał, gdy rozległy się pierwsze dźwięki perlistej muzyki.
- Oczywiście, z przyjemnością. - Lilianne czuła, że falsyfikat uśmiechu zaczyna powoli przyrastać do jej twarzy.
Taniec z Foxwoodem zdecydowanie nie należała do przyjemności. Mężczyzna wciąż deptał stopy dziewczyny, a jego ruchy były całkowicie pozbawione gracji. Dodatkowo przez cały czas prowadził monologi na tematy w żaden sposób nie zajmujące myśli dziewczyny i spowijający ją gęstą watą nudy. Lilianne z niewymowną ulgą przyjęła koniec utworu i prędko wymówiła się zmęczeniem. Z ulgą usiadła na krześle, mając nadzieję na chwilę spokoju. W jej głowie szalała burza emocji i bitwa myśli, której w nie mogła okiełznać. Była targana falami rozgoryczenia i wzburzenia, niczym samotny stateczek na nieskończonym przestworze niezgłębionego oceanu. Huragany złości szalały w jej wnętrzu, czyniąc spustoszenie, powodowane bierną bezsilnością i brakiem możliwości uczynienia czegokolwiek w celu zapobieżenia dramatycznym następstwom decyzji jej rodziców. Nagle poczuła czyjąś dłoń na swym ramieniu. Lekko odwróciła głowę w stronę persony, która zakłóciła chwilę jej spokoju. Tuż za nią stała drobna kobieta, figurą i aparycją przypominająca zwiewnego elfa
tańczącego nad brzegami skandynawskich fiordów, przystrojonego majowym kwieciem i wyzłoconego promieniami poranka. Włosy, niby złota przędza, otaczały świetlistą aureolą jej alabastrową twarz, inkrustowaną jadeitem oczu i rubinem warg. Ta ulotna postać,
spowita w szafirowy błękit, była jej ciotką, siostrą jej ojca, choć na pierwszy rzut oka wydawało się to absurdalne. W jej obliczu nie było ani śladu wrogiej obojętności i lodowej niechęci, jedynie świeżość i urok lata, dająca poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Lilianne posłała kobiecie ciepły uśmiech, wyrażający szczere zaufanie i radość.
- Ciociu, tak dawno Cię nie widziałam! - wykrzyknęła z euforyczną radością, wywołaną niespodziewanym spotkaniem.
Aveline przywołała uroczy, smutny uśmiech anioła, zmuszonego do
oglądania ludzkiego cierpienia.
- Wiesz, że nie jestem tu mile widziana. Tym razem mój brat zrobił wyjątek, specjalnie dla ciebie. Dzisiaj jest twój wielki dzień.
Dziewczyna westchnęła rozdzierająco, a z jej gardła wyrwał się rozpaczliwy okrzyk.
- Nie chcę tego! Dowiedziałam się dzisiaj rano, nikt nie spytał
mnie o zdanie. Ja go nawet nie znam! Nic o nim nie wiem! - Ukryła twarz w drobnych dłoniach, wyglądające niczym wyrzeźbione z białego marmuru. - To najgorszy dzień w moim życiu! - Po policzku dziewczyny spłynął mieniący się kryształ, znacząc ścieżkę jej cierpienia i rozpaczy.
Aveline współczująco uścisnęła bratanicę.
- Tak mi przykro. Nie wiem, jak mój brat może być tak nieczuły na łzy i rozpacz swojej córki; ale on zawsze był tak i nawet miłość twojej matki nie zdołała roztopić lodu jego serca.
Lilianne kiwnęła głową i gwałtownie wciągnęła oddech, chcąc uspokoić wzburzone fale emocji.
- Ciociu, wiesz coś o Foxwoodzie? Znasz go? Wiesz, jaki jest?
Kobieta skinęła głową.
- Wiem tylko tyle, ile ludzie mówią między sobą. Ponoć jest dobrze ułożonym człowiekiem, poważnym i opanowanym, nic więcej nie umiem ci powiedzieć.
- A jego rodzina? Co z nią?
- Rodzice nie żyją. Wiem, że ma brata, ale ten brat... Cóż, nikt nie chce o nim mówić. Jego osobę spowija woal milczenia i niepewności. Chodzą słuchy, że kilka lat temu zrobił coś, czego nie można wybaczyć. Krążą o nim naprawdę przerażające plotki, a jego imię wymawiane jest z lękiem.
- Ale dlaczego? Jakiego czynu mógł dopuścić się ten mężczyzna? - zapytała z ledwo skrywaną fascynacją. Tajemnice i sekrety zawsze rozpalały ciekawość w jej duszy.
Ciotka zniżyła głos.
- Ponoć chodzi o morderstwo. Ale nie zwyczajne morderstwo. Ludzie powiadają, że brały w tym udział siły nieczyste, które odcisnęły piętno na nim już w chwili jego narodzin. Jego matka nie przeżyła porodu, zabiło ją to dziecko. Już wtedy zaczęto mówić, że jest ono przeklęte, a diabeł depcze mu po piętach. W dzieciństwie towarzyszył mu złowróżbne znaki, a z każdym rokiem było coraz gorzej. Słyszałam, że nie można spojrzeć w jego twarz i nie poczuć lęku. Jego oczy przypominają oczy kota, lśniące w nocy, niczym złociste błędne ognie, a twarz wygląda jak oblicze demona ze świątynnego fresku.
Lilianne zaparło dech w piersiach. Opis, który przedstawiła jej ciotka, tak bardzo przypominał tajemniczego nieznajomego z ogrodu. W duszy dziewczyny odżyły wszystkie uczucia, dotąd uśpione irytacją i nudą. Teraz jednak doszło do nich przerażenie, gdy uświadomiła sobie, w jakim niebezpieczeństwie się znajdowała.
- Czy... - Głos zmarł jej w gardle, a całe jej ciało zamieniło się w lód - Czy on...
- Tak - Aveline skinęła głową - On też tutaj jest...
Zanurzyłam się w tekście jak samobójca w lodowatej i rwącej rzece. Wchłonęłam słowa rozkoszując się ich znaczeniem, i nim się spostrzegłam wszystko się skończyło. Współczuję Lilianne.
OdpowiedzUsuńJestem szczerze zachwycona twoim stylem. Bardzo fajnie się czytało, lecz mam pytanie, kiedy kolejny rozdział?
Pozdrawiam i zapraszam do siebie [kolorowe-maski.blogspot.com]