wtorek, 20 sierpnia 2013

Rozdział czwarty



Lilianne poczuła, jakby na pierś spadł jej olbrzymi monolit strachu, wyciskającego oddech z jej białej piersi. Jej umysł ogarnęły wizje i domysły, przysłaniając jej oczy swymi różnokształtnymi postaciami. Niektóre miały twarze niczym najjaśniejsze z aniołów na kościelnych witrażach, tak słodkie i czyste, inne wykrzywiały się w potwornym grymasie niczym piekielne demony pałające żądzą zemsty i śmierci, ale to nie one były najbardziej niepokojące. Tak naprawdę największy strach i poruszenie w jej duszy czyniły wizje, podobne upadłym aniołom o skrzydłach czarnych niczym bezgwiezdna noc i twarzach, tak samo groźnych, jak pociągających. Dziewczyna wciągnęła oddech, aby uspokoić wzburzone fale umysłu i uśmiechnęła się, chcąc zamaskować nagłe ożywienie swej duszy.
- Mam nadzieję, że nie będę musiała go poznać. Wystarczy mi tortura obcowania z moim narzeczonym. Nie potrzebuję dodawać do tego kolejnych przykrości - powiedziała z udawaną lekkością.
- Nawet jeśli go spotkasz, to wolałabym, żebyś trzymała się od niego z daleka. Choć opowieści o nim brzmią nieco niewiarygodnie, nie zaszkodzi uważać - rzekła poważnym głosem. – W każdej legendzie jest ziarno prawdy.
- Oczywiście, ciociu, nie zbliżę się do niego.
Choć rozum Lily ucieszył się na tę deklarację, jej serce zabiło z gorzką rozpaczą i jakąś niezmierzoną tęsknotą. Panna Nightjar w jednej chwili zapragnęła znaleźć się gdzieś daleko poza tętniącą gwarem salą, unurzaną w rozbłyskach złocistego światła. Chciała ulecieć w przestworza, niczym pijany wolnością ptak, pognać przed siebie bez oglądania się na nic, jak wolny rumak żyjący na stepie i spijający pocałunki słońca. Uśmiechnęła się wiec przepraszająco do ciotki i podniosła się z krzesła.
- Ciociu, czy mogę odejść? Potrzebuję chwili samotności, żeby wszystko przemyśleć.
Kobieta uśmiechnęła się łagodnie.
- Oczywiście, kochanie.
Lilianne chwyciła szal, biały i lekki niczym łabędzi puch i  zarzuciła go sobie na ramiona. Wdzięcznym, tanecznym krokiem ruszyła do ogrodu. Wiedziała, iż będzie zmuszona prędko wrócić do złotej klatki balowej sali, jednak była świadoma, że jedynie kontakt z naturą, choćby krótkotrwały, będzie w stanie ukoić jej zmysły.
Gdy wyszła na dwór, jej twarz otulił welon wieczornego powietrza, pachnącego jaśminem i bzem, duszącymi perfumami wiosny. Dziewczyna wciągnęła je w płuca i ruszyła przed siebie, zagłębiając się w labirynty wonnych kwiatów, dających jej chwilowe schronienie. Przysiadła na kamiennej, omszałej nieco ławce, oświetlona jedynie błyskotliwym mgnieniem gwiazd, przysłuchując się oddalonemu gwarowi przyjęcia i napawając się łagodnym spokojem przyrody. Nagle przypomniała sobie o medalionie. Jej palce szybko odnalazły łańcuszek i obrysowały krągłą linię wisiorka. Pragnienie dostania się do jego wnętrza, zamkniętego na podobieństwo małża chroniącego cenna perłę, znów zaczęło ją dręczyć. Uniosła ozdobę tak, aby padło na nią światło Księżyca i gwiazd.
- Skąd to masz? - nagle usłyszała męski głos, wibrujący zwierzęca złością.
Zza krzaków jaśminu, obsypanych białymi niczym śnieg kwiatami, wyszedł postawny mężczyzna, otoczony srebrzystym światłem księżyca niczym magicznym całunem. Lilianne zdusiła okrzyk. To był tajemniczy nieznajomy z ogrodu, który zapadł się w odmęty jej duszy, a zarazem przeklęty brat jej narzeczonego.
Dziewczyna wzdrygnęła się mimo woli, czując jak palące spojrzenie kocich, złocistych oczu przeszywa ją na wylot i przyspiesza i tak oszalałe bicie serca. Po jej plecach przebiegł parzący niczym ogień dreszcz.
- Skąd masz ten naszyjnik? - warknął niczym atakujący wilk, ukazując lśniące, białe zęby. Jego twarz i postura przypominały morderczego drapieżnika o przenikliwym spojrzeniu i włosach czarnych jak bezksiężycowa noc. Lily przełknęła głośno ślinę, ale nie chciała dać po sobie poznać zdenerwowania.
- To nie twoja sprawa - rzekła chłodno, rzucając mężczyźnie pogardliwe spojrzenie, które tak często widziała u swego ojca.
Nieznajomy zazgrzytał zębami i przybliżył się do dziewczyny.
- Skąd to masz? - wycedził przez zaciśnięte ze złości zęby. Światło księżyca padało na jego twarz, dając wrażenie, że jest wyciosana z białego marmuru.
Lilianne nagle spostrzegła, że w jego oczach, oprócz wściekłości czai się ulotny cień smutku, niepozorny niczym ćma. Panna Nightjar poczuła w piersi ukłucie żalu, jakby złocista zieleń oczu przybysza poruszyła strunę wrażliwości w harfie jej żarliwego serca.
- Znalazłam go w ogrodzie - powiedziała głosem spokojnym, niczym tafla jeziora w bezwietrzną pogodę.
Mężczyzna nagle odsunął się od niej, a w otchłaniach jego źrenic pojawił się wszechogarniający żal. Ukłonił się sztywno, niczym marionetka kierowana przez niedoświadczonego lalkarza.
- Proszę o wybaczenie, panno Nightjar, byłem zbyt gwałtowny jednak ten medalion... - urwał nagle, niczym pękająca struna skrzypiec. Spojrzał przed siebie, przebijając mrok ogrodu złotem swych tęczówek i odwrócił się gwałtownie, niczym wilk, który zwietrzył pościg. Nie minęła chwila dłuższa niż mrugnięcie powieki, a pozostał po nim tylko szmer liści, trącanych przez wiatr.
Zza krzaków, niby zza iluzyjnej kurtyny sceny ogrodu, wychyliła się postać, która wzburzyła swą obecnością święte sanktuarium spokoju. Lilianne gwałtownie poderwała się z ławki i zwróciła spojrzenie swoich malachitowych oczu na nieproszonego gościa. Gdy tylko wydobyła ze szkatuły zmąconego  ujmą umysłu tożsamość owej persony, jej usta wygięły się w portal zawodu i złości, a na policzki wystąpił rubelitowy stygmat irytacji. Powoli chwyciła ustami powietrze, aby uspokoić wzburzone fale duszy, smagane biczem wściekłości i odezwała się głosem wymuszonej uprzejmości:
- Witam pana ponownie, panie Foxwood.
Mężczyzna rozejrzał się nerwowo, niemal przenikając wzrokiem przez dziewczęcą postać i otaczające ją niczym parawan zarośla.
- Wszystko w porządku, panno Nightjar? Tak nagle pani mnie opuściła.
Lily kiwnęła głową, a jej czarne niczym żałobny welon włosy rozbłysły księżycową poświatą.
- Nic się nie stało, po prostu poczułam się nieco słabo. Jeśli pan wybaczy, chciałabym udać się do siebie.
- Oczywiście, odprowadzę panią - przytaknął entuzjastycznie i ujął dziewczynę pod rękę.
Lilianne miała wrażenie, że jej dusza została zatrzaśnięta w mgielnym słoju niepamięci i z każdym drgnieniem serca smagana jest złowróżbnym rzemieniem niepokoju, obciążonym metalicznym odważnikiem zmęczenia. Przeszła przez rozjarzoną rozbłyskiem doczesnego ukontentowania salę, wciąż trzymając się ramienia narzeczonego. Ledwo widziała przepływające wokół niej twarze, które w tej chwili zdawały się jej jedynie odbiciami w oceanicznej toni sympatii i antypatii, jednak znalazła w sobie dość siły, aby pozdrowić je wyuczonym gestem. Po chwili ciągnącej się niczym pajęcza nić, znalazła się przed drzwiami swojego pokoju. Foxwood z galanterią życzył jej zdrowia i ucałował jej dłoń, po czym zniknął w mroku korytarza.
Lilianne weszła do sypialni i zatrzasnęła za sobą drzwi, zostawiając przed nimi swe problemy i rozterki. Odetchnęła z ulgą i zamknęła oczy. Ten straszny, szalony dzień dobiegał właśnie końca, a ona postanowiła nie myśleć już o swych smutkach, pozwolić odpocząć duszy, choćby przez kilka chwil. Nie wołając pokojówki zdjęła biżuterię i rozpuściła włosy, rozkoszując się symfonią ciszy. Gdy odkładała właśnie ostatnią szpilkę, jej wzrok padł na leżącą na toaletce kopertę zaadresowaną starannym, wykwintnym pismem Adrienne, jej jedynej przyjaciółki. Panna Greenhill, jedna z niewielu bliskich jej sercu osób, żarliwie przepraszała za nieobecność na przyjęciu, ale jednocześnie ostrożnie wypytywała o uczucia przyjaciółki względem narzeczonego i wyrażała gotowość wsparcia jej w trudnych momentach. Dalsza cześć listu okraszona była przeróżnymi nowinkami i anegdotkami, w gruncie rzeczy błahymi, jednak odprężającymi i przyjemnymi; widać było, że Adrienne stara się ją rozbawić i rozweselić.
Lilianne uśmiechnęła się lekko, a jej serce spowiło się w mgłę ciepłej radości. Chociaż jedna osoba, oprócz ciotki Aveline, naprawdę przejmowała się jej uczuciami. Już siadała przy biurku, aby odwdzięczyć się odpowiedzią, gdy nagle spostrzegła jeszcze jedną kopertę, białą i czystą niczym dusza człowieka w dniu narodzin, która wtopiła się w mleczną powierzchnię okiennego parapetu.
Lilianne sięgnęła po nią z wahaniem. Nie wiedziała, kto mógł ją tutaj zostawić i jaką niosła w sobie treść. A jeśli okaże się źródłem niepokoju i tylko powiększy jej smutek i rozjątrzy bolesną ranę jej duszy? Dziewczyna zacisnęła delikatne palce na brzegu koperty. Jej zachwiana cierpieniem i przeciwnościami losu psychika nie zniosłaby kolejnego wstrząsu. Jednak, wiedziona jakimś niewyjaśnionym instynktem, niepodlegającym jej woli, chwyciła skrzący się srebrzyście nożyk do listów i rozcięła kopertę. Wypadła z niej niewielka kartka, cienka,  pożółkła, postrzępiona i przypalona lekko na brzegach.  Pochyłymi literami, pełnymi staroświeckich ozdobników, zapisane były trzy słowa „Nie rób tego”. Trzy krótkie, suche wyrazy, nic poza tym. Żadnego podpisu, jakiegokolwiek śladu, który mógłby wskazywać nadawcę. Gdy nieostrożnie obróciła papier w dłoniach,  rozpadł się w pył. Lilianne zamarła, wpatrując się prochy wiadomości.  Co to wszystko miało znaczyć? Czego miała nie robić? Pytania kłębiły się jej w głowie, ale nie mogła znaleźć na nie odpowiedzi. Nie miała też pojęci, w jaki sposób ten liścik znalazł się na jej parapecie. Wezwała nawet pokojówkę, która przynosiła jej korespondencję, aby wypytać ją o pochodzenie tego listu. Jednak dziewczyna nie potrafiła jej odpowiedzieć na to pytanie. Była jedynie pewna, że wiadomość nie przyszła z resztą poczty. Wydawała się nawet zirytowana, że panienka zawraca jej głowę takimi sprawami. Lilianne westchnęła cicho; z biegiem czasu zdążyła już przyzwyczaić się do ledwo tłumionej pogardy służby i ukradkowych, nieprzychylnych spojrzeń. Nie mogła nic na to poradzić. Miała w sobie coś, co oddalało ją od innych ludzi niczym szyba z mlecznego szkła. Świat, widziany przez nią, wydawał się dla obu stron dziwny i zamazany, wręcz niebezpieczny.
Lilianne zebrała żółtawy pył i w zamyśleniu wrzuciła do kominka. Ogień natychmiast pochłonął ulotne pozostałości liściku, zamieniając je w węglisty pył.
Dziewczyna, wciąż szybko zrzuciła z siebie ubranie i od razu po ciepłej kąpieli, położyła się do łóżka. Miała nadzieję, że chociaż sen przyniesie jej trochę pociechy i ukojenia. Ponad wszystko potrzebowała odpoczynku i spokoju, balsamu na jej zranioną duszę, Zapadając się w miękkiej pościeli, zdążyła się jeszcze zastanowić, co przyniesie jej kolejny dzień.